Przejdź do głównej zawartości

Żyć z depresją, ale nie w depresji

Depresja, lub bardziej swojsko – deprecha – to słowo znane i lubiane. Mieć deprechę znaczy tyle, co martwić się, przeżywać chwile głębokiego smutku, być w stanie rozpaczy lub wręcz mieć poczucie bezsensu życia. Jak więc widać, wyraz ten ma wiele znaczeń. Niektóre z jego odcieni są lekkie, chwilowe i zmienne niczym kobiece nastroje. Na przykład kiedy pytam ucznia, dlaczego jest smutny, a on odpowiada: Mam deprechę, musiałem wstać o szóstej, wtedy wiem, że jest po prostu zły z konkretnego powodu. Ale gdy widzę, że - pogodna na ogół - koleżanka przez kilka dni bywa przygaszona, trochę nieobecna i lekko zobojętniała na otoczenie, mam prawo przypuszczać, że coś ją dręczy. To kolejny, nieco mocniejszy i jakby „trwalszy” synonim depresji. No dobrze, a jak nazwać stan ogromnego i niewytłumaczalnego lęku przed światem, który sprawia, że ten, kogo on dopadnie, ucieka w popłochu gotów skryć się gdziekolwiek i nie wychodzić, aby broń Boże nie narazić się na niebezpieczeństwo kontaktu z istotami ludzkimi, które postrzega wyłącznie jako zagrożenie? To ciężkie załamanie nerwowe, stan wymagający jednoczesnej pomocy psychiatry i psychologa.
W depresję można popaść i można z niej wyjść (a nawet trzeba, jeśli człowiek nie chce w ogóle zejść). Może ona być ciężka, umiarkowana lub lekka. Dwie ostatnie mają zapewne wiele wspólnego z melancholią, o czym za chwilę. 
W naszym slowniku znajdziemy takie określenia jak: depresyjny film, depresyjna muzyka, depresyjny klimat, nastrój, obraz, pomieszczenie itp., co świadczy o tym, że omawiany wyraz bywa często nadużywany przez użytkowników języka, którym nie chce się zastosować któregoś z licznych jego synonimów. Być może ich po prostu nie znają. Powyższe przykłady pokazują także, że depresja, a zwłaszcza jej pochodne to konstrukcje, na które obecnie panuje moda, zapożyczona prawdopodobnie od nastoletniej młodzieży lubiącej klimaty smutku, filozoficznej powagi i pesymizmu oraz gustującej w szarości i czerni – kolorach uważanych tradycyjnie za smutne, żałobne, a więc właśnie „depresyjne”.
Dawniej depresję nazywano o wiele ładniej i pełniej, mianowicie melancholią. Chciałabym owej melancholii poświęcić kilka zdań niniejszego tekstu. Porównajmy obydwa słowa - depresja i melancholia – i  powiedzmy sobie, co nam się z nimi kojarzy. Według mnie depresja jest poważna, surowa i oschła niczym purytańska matrona, która trzyma w ryzach całe swoje otoczenie, nie pozwalając ani sobie, ani innym na odrobinę dystansu okraszonego łagodnym humorem. Ludzie się jej boją, więc unikają jej cokolwiek opresyjnego towarzystwa, jest zatem coraz bardziej samotna i zgorzkniała. Zupełnie inaczej ma się melancholia, która przywodzi na myśl dziewczynę z rozwianym włosem, wprawdzie nieco bladą i smutną, ale roztaczającą wokół siebie urok jesiennej zadumy. Nieprzypadkowo to ona właśnie, a nie kostyczna depresja, stała się bohaterką wielu pięknych i smutnych wierszy, chociażby „Hymnu” Juliusza Słowackiego zaczynającego się od słów „Smutno mi Boże...” Czyż można sobie wyobrazić, że Słowacki zamiast tego mówi: ”Mam depresję Boże...” Jakoś nie bardzo, prawda? Przywołany „Hymn” to utwór bez wątpienia smutny i pesymistyczny, ale także urokliwy właśnie z powodu swojej ulotnej melancholii, a nie ciężkiej, osaczającej depresji. Zresztą jeśli przyjrzymy się pod tym kątem historii literatury, zauważymy, że smutek, apatia i przygnębienie stanowią ulubione tematy pisarzy różnych epok. Można wręcz odnieść wrażenie, że radość, pogoda ducha i optymizm na ich tle wypadają jakoś blado. Czy zatem trzeba koniecznie być pesymistą i tajemniczym ponurakiem, aby zasłużyć na miano osoby interesującej? Nie jestem pewna, ale bez wątpienia takimi niepokojącymi i jednocześnie fascynującymi osobowościami byli: Stanisław Wokulski, Barbara Niechcicowa, Anna Kareniana oraz bohaterowie opowiadań Jarosława Iwaszkiewicza czy wierszy Mikołaja Sępa Szarzyńskiego.
Na przełomie XX i XXI wieku przeprowadzono wiele badań nad depresją i stwierdzono, że jest ona jedną z najpoważniejszych chorób cywilizacyjnych i że tak zwane „nowoczesne” społeczeństwa zapadają na nią znacznie częściej niż społeczności tradycyjne. Badacze doszli nawet do wniosku, że niektóre narodowości cechują się znacznie większą podatnością na smutek i przygnębienie niż inne (my – Polacy - też należymy do tej grupy).
Spośród wielu książek i artykułów poświęconych omawianemu problemowi, wybrałam do zaprezentowania pracę Ewy Woydyłło „Bo jesteś człowiekiem. Żyć z depresją, ale nie w depresji”. Lubię twórczość tej autorki, ponieważ jest ona mądrym psychologiem, który na dodatek potrafi popularyzować wiedzę psychologiczną, mówiąc w przystępny i elegancki sposób o trudnych, nękających wielu ludzi problemach, często stanowiących społeczne tabu. Należą do nich kłopoty, jakie w dorosłym życiu są udziałem dzieci alkoholików, trudna sytuacja społeczna kobiet doświadczających przemocy domowej czy też omawiana depresja, o której wprawdzie coraz więcej wiadomo, ale do ogółu społeczeństwa ta wiedza dociera bardzo powoli. Wiele osób wciąż sądzi, że jeśli ktoś nie wstaje przez pół dnia z łóżka, nie sprząta mieszkania i je byle co, jest po prostu leniwy. Mało komu przychodzi do głowy, że być może to nie lenistwo, tylko coś o wiele gorszego. 
Książkę Ewy Woydyłło można uznać za kompendium wiedzy o depresji. Przybliża ona aktualne wyniki badań nad chorobą, omawia medyczne i niemedyczne sposoby jej leczenia, charakteryzuje różne programy uzdrawiania - zarówno polskie, jak i obce - a w rozdziale „Demografia depresji” klasyfikuje jej rodzaje i odmiany według kilku głównych grup pacjentów: kobiet, mężczyzn, małych dzieci, nastolatków, seniorów, bezrobotnych, emigrantów, artystów, gejów i lesbijek oraz księży. Niezwykle poruszająco, ale fachowo i bez sentymentów przedstawia problem depresji wśród polskich homoseksualistów, szczególnie młodych, oraz ich podwójną samotność, wynikającą z braku tolerancji społecznej dla odmiennych preferencji seksualnych, z powodu czego nie mogą oni znaleźć skutecznej pomocy w leczeniu depresji, na którą zapadają znacznie częściej niż inne grupy społeczne. Częściej także popełniają samobójstwa. Ten rozdział głęboko mnie poruszył, skłaniając do analizy pewnych pojęć: tolerancja, akceptacja, obcy. Trzeba przyznać, że miło jest myśleć o sobie jako o człowieku przyjaznym, gościnnym i miłym dla innych, tym bardziej, że postawa otwartości i zrozumienia jest obecnie trendy. To niemalże znak firmowy prawdziwego Europejczyka. Okazywanie niechęci ludziom o odmiennej orientacji seksualnej czy innego wyznania naraża nas na posądzenie o homofobię, a nawet o faszystowskie poglądy, a któż chciałby się na to narażać? Zatem na pozór nasze postawy wobec różnych grup mniejszościowych wydają się być w porządku. A jak jest naprawdę? Czy podskórnie nie czujemy niechęci, a może nawet nienawiści do tego, co odbiega od naszych przekonań i przyzwyczajeń? Myślę, że postawa prawdziwej tolerancji rodzi się w wyniku głębokiej refleksji opartej na realizmie i braku uprzedzeń. A ilu ludzi na nią stać? Odpowiedź doprawdy nie nastręcza trudności. Wystarczy posłuchać „przemyśleń” różnych osób na temat praw gejów i lesbijek do zawierania małżeństw. Smutny jest fakt, że artykułują je nie tylko ludzie niewykształceni, ale także ci, którzy myślą o sobie jako o umysłowej elicie. Czy wobec takiego nastawienia ogółu społeczeństwa do wszelkiej odmienności przedstawiciele mniejszości seksualnej mogą się czuć bezpiecznie? A inne środowiska, na przykład księża, od których zwykliśmy wymagać nienagannej postawy moralnej, świecenia przykładem w każdej sytuacji i nieokazywania zwykłej ludzkiej słabości? 
Wychodzi na to, że stosunki międzyludzkie w naszym społeczeństwie nie należą do najbardziej przyjaznych i chyba coś w tym jest, bo okazuje się, że depresja dopada nie tylko niespełnionych dorosłych, osamotnionych gejów i zestresowanych księży, ale w ostatnich latach zapada na nią coraz większa liczba dzieci i nastoletniej młodzieży. Ze smutkiem przeczytałam te rozdziały pracy, w których autorka omawia owe kwestie, bo o ile homoseksualiści i księża stanowią niewielkie mniejszości, o tyle dzieci i młodzież to nasza przyszłość. A jaka ona może być, nietrudno przewidzieć, jeśli już dziś nie stworzymy im bezpiecznych warunków rozwoju i nie wykształcimy siły charakteru, która jest niezbędna, jeśli nie chcemy, aby wyrosło nam pokolenie narcyzów i egoistów, gdyż wówczas społeczny poziom depresji z pewnością nie zmniejszy się. 
Wnioski płynące z dotychczasowego wywodu tchną pesymizmem, ale ostatecznie wymowa książki „Bo jesteś człowiekiem” zawiera dużo optymizmu, gdyż Ewa Woydyłło wierzy w człowieka i jego siłę niezbędną do pokonania depresji. Uważa ona mianowicie, że terapia środkami psychotropowymi jest konieczna wyłącznie w ciężkich stanach chorobowych, natomiast w lżejszych przypadkach chory potrzebuje pomocy terapeuty oraz życzliwie nastawionej rodziny i przyjaciół. Czasami nawet wcale nie trzeba udawać się do psychologa, ponieważ pomoc niesiona przez przyjaciół okazuje się być wystarczająca. Wszak depresja to choroba społeczna, zatem w zaprzyjaźnionych społecznościach, w atmosferze zaufania i poczucia wspólnoty występuje o wiele rzadziej niż w środowiskach mniej zintegrowanych.
Myślę, że podobna książka napisana przez psychiatrę przemawiałaby do nas zupełnie innym językiem, gdyż utrwalonym sposobem traktowania pacjentów przez lekarzy jest nastawienie przedmiotowe (człowiek to obiekt, który trzeba poddać pewnej obróbce). Wprawdzie ostatnio dużo mówi się o holistycznym podejściu do chorych, ale w praktyce jakoś tego nie widać. Lekarz - często nie przeprowadzając żadnego wywiadu - zapisuje medykamenty, w ogóle nie zwracając uwagi na psychologiczny aspekt choroby. Natomiast psychologowie i terapeuci widzą osobę ludzką jako całość, dlatego też potrafią wprowadzić pacjenta na ścieżkę duchowego rozwoju, pomóc mu w poznawaniu samego siebie i – w konsekwencji - w znajdowaniu w sobie sił do zwalczania nie tylko objawów depresji, ale także do przeciwdziałania nawrotom tej groźnej choroby. Temu celowi służy także zaprezentowana przeze mnie książka.

Zuzanna Mróz
DKK w Bolesławcu